— Tedy opróżniajcie butelki bo ich tu widzę zapodość[1] pełnych i nieodkorkowanych stoi, a ja wam będę przyśpiewywał, aż póki co...
W głębokiej framudze na wzniesieniu, na które trzeba było po kilku stopniach wstępować, stała palisandrowa, na cienkich nóżkach wsparta, długa paka, która niegdyś, przed wielu laty, była klawikordem.
Lew Leontjewicz otworzył pakę, wygodnie rozsiadł się na krzesełku, oparł się o jego grzbiet i uderzył w poszczerbione, jak szafran żółte klawisze.
Popękane struny jękły...
Z głębi paki wydobywało się, niby brzęczenie całych rojów owadów... Lew Leontiewicz kilku pasażami przebiegł całą klawiaturę... wziął kilka akordów, i przy jęku, oraz przy brzęczeniu zerwanych strun zaśpiewał:
„Wyswatano mnie
Bezemnie.
Ożeniono mnie
Bez niej.
Swata szukam
Nadaremnie.
- ↑ Zapodość — zawiele.