Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

gim, siwym warkoczem, miał czoło poorane głębokiemi bruzdami, a sarkastyczny uśmiech na bezkrwistych wargach.
Z ramion zwisała mu ciemna, jedwabna opończa, zahaftowana w hieroglify.
Był to Chińczyk Kwang-si-tun, lekarz, używający w Minusińsku olbrzymiej wziętości.
Przed wrotami, prowadzącymi do hali, stał młody, bardzo wysoki mężczyzna, który podniesionym, niezmiernie donośnym głosem prawił niestworzone bajki, o cudownych uzdrowieniach, których, jakoby, miał dokonywać Kwang-si-tun, o cudownych skutkach, wyrabianych przez niego leków i eliksirów.
Ten wywoływacz, a zarazem chwalca Kwang-si-tun'a, te dytyramby na cześć eskulapa i jego lekarstw wygłaszał po rosyjsku i naprzemian, w różnych narzeczach koczowników, któremi, trzeba przyznać, władał płynnie i biegle.
To też bezsilni starcy, schorzałe kobiety z dziećmi, wszelakie kaleki, tłoczyli się przed tym czarodziejskim przybytkiem, gdzie, wedle szumnych obietnic, za małą cenę można było zostać uzdrowionym ze wszelkich słabości, chorób, kalectw ludzkich, i nietylko uzdrowionym, lecz nawet odmłodzonym i szczęśliwym.
Kwang-si-tun, upewniał wywoływacz, z jednego spojrzenia odgadnie chorobę, a zarazem wie, jaki lek będzie na tę chorobę skuteczny.
Nie dziw, że przy takiej zachęcie mniejsze