figurze, bo zapewne już drugi raz w życiu nie trafi mi się sposobność widzenia podobnej, w takiem otoczeniu i na takiem tle.
Kiedy przerzedziły się szeregi żądnych porady pacyentów, zbliżyłem się do tłomacza i po rosyjsku spytałem go:
— Czy wielce uczony i zgrzybiały Kwang-si-tun, w swojej cudownej aptece posiada jaki napój, albo jaki proszek, moralne cierpienie uzdrawiający?
Wywoływacz, który widocznie wcale nie rozumiał znaczenia wyrazów „cierpienia moralne“, spojrzał na mnie zdziwionemi oczyma.
— Powiedzcie uczonemu Kwang-si-tun’owi, że wygnaniec z krainy bardzo dalekiej i pięknej, do tej krainy dniem i nocą tęskniący, o lekarstwo na ową tęsknotę uprasza.
— Powtórzę to, co każecie, dosłownie powtórzę Kwang-si-tun’owi — rzekł tłomacz, a skoro to uczynił, chińczyk parokrotnie wyrzekł:
— Funda! Funda!
Bystro, długo i przyjaźnie popatrzył na mnie... wreszcie potrząsnął głową przecząco i zcicha wyrzekł parę słów, które wedle objaśnień tłomacza znaczyły, że sztuka lekarska na taką chorobę nie ma i mieć nie może ani proszków, ani ziół, ani żadnych napojów, żadnych lekarstw skutecznych...
— Więc ten skośnooki eskulap bardzo rozumnie gada, więc rozumniejszy i uczciwszy
Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.