żych, naturalnych roślin wmieszano sztuczne, zrobione z delikatnych, przejrzystych tkanin.
Zwieszające się od stropu papierowe chińskie latarnie, kołysząc się lekko, to różnobarwne smugi świetliste, to głębokie cienie naprzemian rzucały w rozmaite strony hali...
Odrazu po wejściu ogarnął nas tutaj niezwykły, dziwny nastrój...
Milczeliśmy obadwaj...
Czekaliśmy długo, przy migotliwem oświetleniu i wśród panującej, niezmąconej ciszy...
Nagle skądciś, z za jakiegoś parawaniku wynurzała się jakaś postać...
Nie poznałem go odrazu, dopiero kiedy się zbliżył cichym i lekkim krokiem, spostrzegłem, że to był Kwang-si-tun...
Wyglądał teraz zupełnie inaczej...
Ubrany był w szafirowy chałat zahaftowany w wypukłe gryfy i smoki. Na głowie miał złocistą krymkę.
Wydał się jeszcze wyższy, jeszcze szczuplejszy, jeszcze poważniejszy, niżeli za dnia.
A w tych szatach złocistych, wyglądał jak mag, jak władca jakiejś Kolchidy bajecznej...
Stanął naprzeciw mnie i głosem o niskich wibrujących tonach dobitnie i powoli mówił.
Tłomacz również dobitnie i wolno po rosyjsku powtarzał za nim, zwracając się do mnie:
— Myślcie, o tej krainie dalekiej, a pięknej, o tej krainie, do której tęsknicie... myślcie o niej...
Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.