Ujrzałem moje strony rodzinne...
Ujrzałem znane mi okolice, po których wędrowałem jako wysłaniec proboszcza z Chodla...
Ujrzałem znane dwory...
Słomą pokryte chaty, gdzie mnie witano zawsze radośnie i przyjaźnie...
Słyszałem rozhowory ciemnych, prastarych lasów i poszumy wesołe gajów liściastych...
Słyszałem śpiew skowronka, klekotanie „boćka” na wonnej, kwitnącej lipie...
Słyszałem, jak w kościele z piersi rozmodlonego ludu buchnął chorał potężny:
Święty Boże!
Święty mocny, święty, a nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami...
Jak obrazki w latarni czarnoksięskiej przedemną, rozkochanym w tej krainie, przesuwały się jej piękności, o różnych porach roku, o różnych godzinach dnia...
A tak prawdziwe! tak dokładne w konturach głównych, w najdrobniejszych szczegółach kształtów, oświetlenia, kolorytu...
Zwolna te cudne krajobrazy zasnuwały cienie... cienie coraz gęstsze... coraz czarniejsze, jakgdyby nad tą moją ziemią wszelaka jasność zagasła...
Wreszcie wszystko i mnie z tem wszystkiem pospołu ogarnęła czarna, nieprzejrzana noc...
Nagle uczuwam, jakgdyby ktoś potrząsnął