mną silnie... jakgdyby jakiś ciężar spadł mi z głowy i z piersi... jakgdyby zdjęto ze mnie okowy, krępujące swobodę moich ruchów...
Oddycham głęboko...
Otaczające mnie ciemności rzedną, rozchodzą się... rozpływają, jak pierzchające przed słońcem chmury...
Odzyskuję świadomość zupełną... zupełne poczucie rzeczywistości...
Wiem już, że jestem w hali chińskiego lekarza...
Widzę, że obok, opodal mnie stoi Tomasz Korsak...
Kwang-si-tun zaś stoi naprzeciw mnie...
Wsparł się ręką o jakiś sprzęt bambusowy z wysokim grzbietem... przez rozchylony chałat widać jego suchą, brunatną pierś, falującą przyśpieszonym oddechem.
Wygląda jeszcze bardziej zgrzybiały, sfatygowany, zgięty, bezsilny fizycznie, Ma twarz, jakgdyby przesypaną popiołem, oczy głęboko zapadłe w orbitach straciły blask, przenikliwość, straciły potężną moc swoją.
— I cóż? i cóż? — zapytuje Tomasz Korsak — niby słup kamienny stałeś sztywny, nieruchomy...
— Jak długo? — odpowiadam pytaniem.
— Cztery minuty.
— Żartujesz chyba, drogi bracie.
— Wcale nie żartuję! Patrzyłem wciąż na
Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.