i o ile pora nie była zbyt późną, i o ile my mieliśmy jeszcze ochotę słuchać, znów rozpoczynał swoje opowiadania.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— „Są tacy”, powiadasz dziadu, tedy ja pytam: jacy są? — rzekł Aleksander Grzegorzewski, który wracał z kancelaryi więziennej, gdzie się udawał po jakieś potrzebne nam informacye.
Maksimienko, rad z interpelacyi, nie drożył się z odpowiedzią.
— Gadałem, że som ludzie „prądowniki” we workach wszelakie gatunki wiatrów przechowujący. I takie wiatry, które grunta osuszają miłościwie i w słoneczne pożogi, a żary, chłodzą...
— I zaś takie wichury, co ze ziemi budynki, jako piórka zdmuchajom, a „naród” i wszelakie zwierza zabijajom, na jeziorach i rzekach łodzie, a zaś na morzach okręty topiom. I gadałem, że som tacy ludzie, co pomory i choróbska różne po świecie rozwożom i roznoszą, w mocnych torbach skórzanych... Gdzie ich wola, tam torby owe rozwiązujom i rozrzucajom zamknięte w nich zarazy i choróbska... A wtedy ludzie całemi tabunami padajom umarłe...
— Wierzysz w to, dziadu? — przerwał Aleksander Grzegorzewski.
— Nu’ s, czy ja wiem?... wierzę ili nie wierzę... moje stare wyblakłe ślepie niejedno wi-