Rewizya w petersburskim hotelu nie wykryła ani jednego podejrzanego strzępka, więc policya zaniechała dochodzeń osobistości tajemczej podróżnej.
Bracia wygnańcy postanowili podjąć je na własną rękę.
W wigilię wyruszenia partyi w pochód, poszliśmy pożegnać chorą.
Nasi bracia, przebywający w Tarze, przenieśli „naszą Marysieńkę” z mansardy petersburskiego zajazdu, do innego mieszkania.
Zajmowała teraz obszerny pokój, zaciszny, jasny z rozległym widokiem na rzekę Arakuarkę i przedwieczne, iglaste lasy.
Miała wygody, pomoc lekarza, nieustanną opiekę serc przyjaznych, gorących, gotowych do wszelkich dla niej poświęceń.
Z uszanowaniem ściskaliśmy wychudłe, rozpalone rączki chorej, składając na nich leciuchne pocałunki czci i pożegnania...
— Czy też spotkamy się z nią jeszcze?... — mówiłem, rozrzewniony, rozżalony i smutny.
— Czy się z nią spotkamy?... — pytasz. — O, mój kochany, spotkamy się niezawodnie... jeśli nie na tej ziemi, to po tamtej strome grobu... Jednemi, wszak chadzaliśmy drogami — odpowiedział profesor Zochowski.
— Faktycznie, nasza praca jest pracą Danaid! Kilka dni deszczów ten wał mozolnie na-