gliwie ciułane, nieraz jeden w przeciągu paru godzin topniały w szulerniach.
A jeśli taki do ostatniego szeląga, do ostatniej koszuli zgrany ex-bogacz, nie powracał o żebranym chlebie do domu, zawdzięczał to jedynie szczodrobliwości swoich sąsiadów, czy krewnych, z którymi z dalekich okolic, na zgubę swoją przyjechał do Minusińska podczas jarmarku.
O takich, z całego majątku wyzutych niefortunnych graczach, o takich szulerach, zbogaconych za kilku pociągnięciami kart, o różnych podstępnych umowach, chytrości Chińczyków i Sajańców, o rożnych zdumiewających wydarzeniach, a zarazem o przedziwnych wspaniałościach i „czudesach” zagranicznych, które na owe jarmarki zwożą, bez miary nasłuchałem się w Omsku, i w wielkim Ucząstku.
To wszystko bywało bogatym tematem gawęd podczas zebrań rodzinnych i sąsiedzkich. Nie powiem, żeby te gawędy zbytecznie zaostrzyły moją ciekawość, żebym aż zapałał gorącą żądzą uczestniczenia w tych festynach i zobaczenia tych cudów jarmarcznych, nie mniej przecież byłem rad, kiedy pewnego wieczoru mój pryncypał wpadł do mojego mieszkania, wołając:
— Jedziemy na jarmark do Minusińska! Ja i wy, Szymonie Sebastyanowiczu, zgoda? nu’s, zgoda przecież, prawda?...
Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.