wiednie, odnośnie do mnie grał rolę mary nieuchwytnej... to prawie ocierał się o mnie, był tuż... tuż... to z przed moich oczów niknął, pośród rozkrzyczanej ciżby, to znów jego piękna głowa górowała ponad tłumem... a ja ścigałem go... wciąż ścigałem, aż obadwaj z zatłoczonych uliczek wydostaliśmy się na ścieżkę, śród poletków obsianych kukurydzą i „czumidzą”[1].
Kilka modrzewi, a w tej kępie zieloności chatynka drewniana — to był cel, do którego dążył właściciel batorówki.
Prawdopodobnie była to jego sadyba, co nie trudno można było odgadnąć, tak dalece chatynka i całe obejście harmonizowało z ubiorem, z rysami, z całą postacią tego człowieka.
Odemknął zaryglowane drzwi, popchnął je silną ręką i, pozostawiając je na ścieżaj otwarte, wszedł.
Za nim do ciemnej, malutkiej sionki, wpadły smugi słonecznego światła...
Otworzył okienko o drobnych szybkach i wyjrzał przez nie. Urwał parę słoneczników, które przed chatynką rosły, ku słońcu obracając swoje złociste głowy, urwał kilka gałązek rezedy i nasturcyi, które z ogródka pięły się wzwyż ku ścianie, zaczem zniknął we wnętrzu izby.
Podczas, ja zbliżyłem się powoli, namyślając
- ↑ Czumidza — proso chińskie.