że nie pozwoli zaskoczyć się niespodziewanie, że będzie się bronił walecznie... że będzie się bronił do ostatniej kropli krwi...
Konie rżały, kwiczały, rozszalałe, rwały pęta... zaprzęgi... żołnierze wypuszczali broń z dłoni... Gotowi byli walczyć z ludźmi, lecz nie z rozhukanym morzem pożaru, z którego uścisku nijak nie mogliśmy się wydostać...
Straszna! straszna to była noc!
Żeśmy nie powaryowali gromadnie, to chyba z powodu tej apatyi, tej obojętności absolutnej, tej nieczułości kamiennej, która wszystkich ogarnęła...
— Psia krew! psia krew! — mówiliśmy — ginąć, to ginąć od ognia, czy od kuli wszystko jedno!... wszystko jedno, niechajby raz się skończyło to marne, podłe życie! Lepsza! stokroć razy lepsza śmierć!
Okropne to były chwile, kiedy wysokie słupy pojedyńczych płomieni zlewały się w jedną, przeogromną płachtę, którą prąd powietrza na różne strony porywał i w poszarpanych szmatach przerzucał, w czarne otchłanie nocy...
Jeno dziw był, a zarazem szczęście, że te ognie ani swędu, ani dymu nie wydzielały, gdyż bylibyśmy trupem popadali wszyscy, wszyscy i ludzie i zwierzęta.
Skoro po tej nocy piekielnej zaświtał poranek, okazało się, że to nie pożar był, tylko płonęły gazy, które w tej części Kaukazu krai-
Strona:Szymon Tokarzewski - Na Sybirze.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.