lub też odmowy, śmiał się uradowany i, klepiąc mnie po ramieniu, powtarzał:
— Chcesz, nie chcesz, musisz, musisz pohulać! Bo i czemużbyś nie miał chcieć?... — uderzył się w czoło — słuchajno, panie młody człowieku: możeby i ten twój rodak, za miastem kwaterujący, nie wzgardził!... możeby zabrał się z nami?... napił się i przetrącił?
— To człek sterany wojskową służbą na Kaukazie, katorgą w zawodach Piotrowskich — odrzekłem — wiekowy, nawetbym nie śmiał mu proponować, stanowczoby odmówił.
— Odmówiłby?... powiadasz, to niechże pocałuje psa w nos! Tedy my obaj, pan, panie młody człowieku i ja — hajda! proszę zabierać się!
Wybuchnąłem śmiechem, gdyż temi samemi słowy: „proszu sobiratsia” zwykle żandarmi w cytadeli wzywali mnie do śledztwa — i w innych, tym podobnych okolicznościach, zawsze słyszałem takie zaproszenie, jakiego dziś użył Świetyłkin.
W ciasnym jakimś pereulku, na krańcu miasta, w płaskim, długim jak koszary, na żółto pomalowanym domu, mieściła się „restauracya francuzka” ze swojem mianem nie mająca nic wspólnego, co zaraz na wstępie, od pierwszego rzutu oka można było skonstatować.