Strona:Tłómaczenia t. III i IV (Odyniec).djvu/071

Ta strona została skorygowana.
VII.

Przeszedł dzień piérwszy — on miał być dniem kary;
Zszedł drugi, trzeci — nie widać Gulnary.
Lecz co przyrzekła, stało się; — nie wróżył
By w mocy Baszy jutra nawet dożył.
Idzie dzień czwarty — przeminął, a z nocą
Ciemność i burza przyszły z całą mocą.
O! jak mu luby szum, ryczenie morza,
Gdy zapienione wre u ścian podnoża!
Porwał się — słucha — jakby z wiatry społem
Duch jego bujał nad dzikim żywiołem. —
W takich on nocach, na wzdętych bałwanach,
Po rozhukanych latał oceanach,
Zawisał w chmurach, i z dumnym uśmiechem
Spadał w otchłanie — ciesząc się pośpiechem!… —
Dziś, głos tak znany, jak na pośmiewisko,
Woła, niestety! próżno, choć tak blisko! —
Świszcząc dmie wicher; po nad dachem domu
Toczy się w chmurach huk ciągłego gromu,
Bucha nań łuna błyskawic tysiąca: —
Blask ich dla niego weselszy od słońca!
Wdarł się ku oknu — przez kraty wyciąga
Okute ręce — błaga czy urąga? —
Wzniósł je ku niebu, ku chmurom — i razem
Przyzywa gromu klątwą i żelazem. —
Próżno! — kłębami chmura się przewala,
I poszła daléj. — Ucisza się fala,
Huk coraz słabszy, oddala się, głuszy,
Ustał — ucichło — martwość w jego duszy!