Całe w miłości — na poły w omdleniu,
Na poły w ogniu: — jakoby dwaj święci,
Co już na stosie płomieniem objęci,
Wzrok wznosząc w niebo, trwają w dziękczynieniu,
Jakby za rozkosz w śmierci i cierpieniu! —
„Czoło jéj gładkie, jak przejrzysta woda,
Gdy się w niéj letnia odbija pogoda,
A żaden powiew powierzchni nie zmąca,
A na dnie tylko blask nieba i słońca! —
Twarz jéj i usta!… — Lecz co tu wyrazy?
Dość — jam ją kochał! — kocham jeszcze teraz! —
Dla niéj to lata zniewagi, obrazy,
Zniosłem cierpliwie; — złorzeczyłem nieraz
Sobie, jéj nigdy; — za nią, nie za siebie,
Ha! wziąłem pomstę: — i oby sąd w Niebie
Mnie karał: za nią! — Czém w świecie i w sobie
Byłem i jestem — jéj to wszystko dzieło! —
Serce Mazeppy twarde — lecz aż w grobie
Zagaśnie chyba, gdy raz zapłonęło.
„Jam kochał — wzdychał — spotykał ją w tłumie,
Milczał — a jednak czuł, że mię rozumie. —
Jest tysiąc tonów, tysiąc znaków myśli,
Co każdy pojmie, choć nikt nie okréśli.
Skry mimowolne wulkanicznéj duszy,
Co z chmur jéj uczuć, jéj burz i katuszy,
Pryskają same — i jedna po drugiéj,
Twarzą ów łańcuch tajemniczy, długi,
Co gdy raz tylko spoi duszę z duszą,
Już go na wieki razem dźwigać muszą,