Tam już na wonne rzuciwszy się wrzosy,
Rzeźwiąc się chłodem wilgoci i rosy,
Słuchał bez trwogi, jak w głębiach parowu
Psy rozjuszone szukały go znowu,
Skowycząc z gniewu i wyjąc na skały,
Co ich szczekaniem nawzajem szczekały.
Tuż po za psami, przez głazy i krzewy
Drąc się myśliwiec, poduszczał ich gniewy;
W tém koń — nim pośpiał zawściągnąć mu wodze,
Drgnął, zarył nozdrzem, i runął na drodze.
Próżno go jeździec, by podnieść na nogi,
Targa munsztukiem, nie szczędząc ostrogi:
Wysilon znojem pogoni i spieki,
Legł dzielny rumak, by spocząć na wieki.
Wtedy zbyt późną zgryzotą ruszony,
Zsiadł, i tak nad nim rzekł pan zasmucony:
„Mógłżem ja myśleć, mój koniu kochany!
„Gdym cię dosiadał na brzegach Sekwany,
„Że nad twém ciałem, wśród dzikich wandołów,
„Pastwić się będzie dziób szkockich sokołów?
„Przeklęte łowy! przeklęta pogoni!
„Coś mię zbawiła najlepszego z koni!“
Rzekł i zatrąbił, by z błędnego lasu
Psy swe przynajmniéj odwołać zawczasu.
Kulejąc, zwolna, i z okiem spuszczoném,
Wyszły, z podgiętym pod siebie ogonem,