Potknął się dwakroć — rozprysły się piany,
Nad głową jego huknęły bałwany —
Gdyby był upadł — i godło i goniec
W głębiach zawodu znaleźliby koniec.
Lecz wciąż, jak gdyby kotwicę w złéj toni,
Tém mocniéj jeszcze krzyż ściskał w swéj dłoni;
Aż na bezpiecznym otrząsłszy się brzegu,
Wprost ku kaplicy przyśpieszył znów biegu.
Tłum w niéj wesoły, od samego ranku,
Tłoczył się we drzwiach i stał na krużganku.
Głośny w Alpinie z urody i sławy,
Norman, bogatéj dziedzic Armandawy,
Po długiéj westchnień i cierpień kolei,
Zaślubiał piękną Maryę z Tombei.
Właśnie z pod sklepień gotyckich przysionków,
Wychodził orszak szczęśliwych małżonków.
W dwóch długich rzędach szli zwolna po stronach,
Mężczyźni w piórach, niewiasty w zasłonach;
Dziewice wstydem płonęły z pod wieńców,
Słuchając żartów przybocznych młodzieńców;
W koło nich dzieci, śród skoków i krzyków.
Po drodze kwiaty rzucają z koszyków;
A w ślad minstrele, tuż przed parą młodą,
Grając na kobzach, weselny chór wiodą.
Ubrana w bieli i w zielonym wianku,
Z łzą i rumieńcem, jak róża w poranku,
Widna jak we mgle przez zasłonę białą,
Oblubienica stąpała nieśmiało.