Z licem zczernioném letniemi upały,
Zaszła im drogę na urwisku skały;
I szybko wzrokiem rzucając wkrąg siebie,
Po górach, lasach, przepaściach i niebie,
Zdała się na wpół z radością i trwogą,
Czy bać się czego, czy wyglądać kogo. —
Wieniec z traw dzikich wisiał na jéj skroni,
Pękiem piór czarnych powiewała w dłoni,
Piór, co je orły szybując w obłokach,
Gubią po puszczach i stromych opokach;
Tych ona szuka i zbiera do koła,
Gdzie ledwo giemza zaczepić się zdoła. —
Gdy pled górala zdaleka spostrzegła,
Krzykiem jéj trwogi przepaść się rozległa;
Ale się nagle zaśmiała jak dziecko,
Widząc Saxona i odzież strzelecką;
Nagle umilkła, i dłoń załamała,
Zaczęła płakać, i płacząc śpiewała.
Śpiewała! głos jéj za czasów szczęśliwych,
Słynąć mógł kiedyś przy dźwięku arf tkliwych,
Bo i dziś jeszcze choć twardy, zdziczały,
Wdzięczném się echem odbijał o skały.
„Spać mi kazali, modlić się kazali,
Bili mię, mówiąc, żem w szaleństwie dzikiém: —
Ja spać nie mogę pod dachem górali,
Nie chcę się modlić góralskim językiem.