Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/138

Ta strona została skorygowana.

Poczém już wolniéj, nad brzegiem jaskini,
Wracał na pomoc ranionéj zbawczyni.

XXVII.

Pod gęstą brzozą, tuląc się w łachmanach,
Siedziała, łokcie wsparłszy na kolanach.
Sama już strzałę z swych piersi wyrwała,
Patrzyła na nią, i gorzko się śmiała.
Wieniec jéj z chwastów i z piór upleciony,
Leżał przy nogach krwią cały zbroczony.
Rycerz chciał wstrzymać krew, co z rany ciekła. —
„Próżno! daj pokój, cudzoziemcze!“ rzekła.
„Ta chwila śmierci, przed zajściem ze świata,
„Wraca mi rozum stracony przez lata.
„Z krwią zda się razem spływają z przed oka,
„Dzikie widziadła i mglista pomroka.
„Umiéram biedną, skrzywdzoną nędznicą. —
„Lecz łzy litości, co w twych oczach świécą.
„Lecz ten blask gniewu, co ogniem z nich strzela,
„Wróżą mi w tobie krzywd moich mściciela. —
„Widzisz te włosy? — masz! daję je tobie.
„Zawsze je, zawsze nosiłam przy sobie.
„W chwilach boleści, rozpaczy, szaleństwa,
„W nich miałam źródło pociechy i męztwa.
„Złotawe niegdyś, jak twoje dziś, były,
„Lecz krew, łzy, lata, blask dawny przyćmiły.
„Nie mogę mówić, kiedy, z czyjéj skroni,
„I jak do mojéj dostały się dłoni —