Wlepiwszy oczy w sklep niebios rumiany,
Zmówili każdy swój pacierz poranny.
Gall z suchych liści wznieciwszy stos świeży,
Podzielił z gościem ostatek wieczerzy:
I wierny słowu, wstał, w pled się obwinął,
W milczeniu ręką na Saxona skinął,
I obok niego, sam idąc ponury,
Wskazywał drogę przez lasy i góry.
Dziwaczna podróż! — raz chmurą owiani,
Pnąc się po skałach, nad brzegiem otchłani,
Widzą pod sobą, błyszczące od świtu,
Kręte rzek wstęgi: Forty i Teitu,
I między niemi rozległe doliny,
I aż po Sztirling, niknący w mgle sinéj;
To zchodząc w wąwóz zaległy pomroką,
Na długość włóczni nie widzi w nim oko.
Nieraz tak ślisko na skalistéj drodze,
Że ręka w pomoc musi śpieszyć nodze;
Nieraz tak ciasno w zaroślach, że z drzewa
Kroplista rosa jak deszcz ich oblewa,
Rosa tak lśniąca od wschodniéj jasności,
Że rzekłbyś brylant, albo łza piękności.
Stanęli wreście gdzie stroma i dzika
Ścieżka z gór wierzchu ku głębi się zmyka.
W dole jezioro Wennacharu leży,
W górze piętrzysta Benledi się jeży;
Jedyna ścieżka snuje się głęboko
Między jeziorem i stromą opoką;