Strona:Tłómaczenia t. I i II (Odyniec).djvu/156

Ta strona została skorygowana.

I nie wprzód wolno odetchnął ze zgrozy,
Aż leśne w tyle rzuciwszy wąwozy,
Wyszli na czyste, szerokie równiny,
Gdzie już nie było ni skał, ni gęstwiny,
Chwastów, ni krzaków, by się w nich zdradziecko
Zakraść mógł zbrojny na czatę zbójecką.

XII.

Rodryk szedł milcząc; — aż gdzie w biegu skora,
Rzeka, trzech jezior pełnobrzega córa,
Z bram Wennacharu srebrząc się wytryska,
I przez zielone Bochastlu bagniska
Szumiąc, podrywa twierdz owych posadę,
Gdzie Rzym swe niegdyś orły świato-włade[1]
Zatrzymał w locie, i chciwym napaści,
Raz pierwszy kazał swéj tylko strzedz właści.
Tam wódz pled z ramion i tarcz swą odrzucił,
Ku Saxonowi twarzą się obrócił,
I rzekł: „Saxonie! Gall słowu nie skłamał,
„Rodryk gościny i wiary nie złamał.
„Ów zbójca krwawy, ów człek bez sumienia,
„Wódz buntowniczy dzikiego plemienia,
„Środkiem czat zbrojnych, przez błędne przechody,
„Wiódł wroga swego, i przewiódł bez szkody!
„Lecz tu bój równy — mąż przeciwko męża:
„Tu doznasz mojéj zemsty i oręża.
„Patrz! oto stoję, z mieczem tylko w dłoni —
„To bród Kojlantol! — Saxonie! do broni“ —

  1. Strumień wypływający z jeziora Wannachar przerzyna obszerną bagnistą płaszczyznę, zwaną Bochastle. Wzdłuż téj płaszczyzny, a zwłaszaza na małych wzgórkach, znać jeszcze tu i ówdzie ślady owego sławnego muru, którym niegdyś Rzymianie odgrodzili się od Piktów, którzy schroniwszy się przed nimi w góry, ztamtąd bezprzestannie napadali kraj przez nich podbity.