Gdy kamień znowu pokrył wierzch mogiły,
Głębsze niż przedtém ciemności wróciły,
Bo księżyc zaszedł, a gwiazdy się śćmiły. —
Mnich z Delorainem przyśpieszając kroku,
Szli, i drzwi długo w nieprzejrzanym mroku
Nie mogli znaleźć z przestrachu;
Bo wciąż, długiemi powtarzane echy.
Nadludzkie głosy i szydercze śmiechy
Brzmiały za nimi po gmachu.
Rzekłbyś, złe duchy radośnym okrzykiem,
Tryumfowały z urąganiem dzikiém.
Że na świat idą ich czary. —
Co w tém jest prawdy? — gdybyście spytali,
Nie śmiałbym ręczyć; — lecz tak powiadali
Starcowie, co godni wiary.
„Teraz uciekaj! — rzekł mnich na podwórzu:
„A gdy już będziem na śmiertelném łożu,
„Wzywajmy Świętych opieki:
„By przez ich możną za nami przyczynę,
„Bóg litościwy odpuścił nam winę,
„I nie potępił na wieki!“ —
Rzekł, i sam jeden wrócił do swéj celi. —
Ale gdy w chórze nie widząc go rano.
Bracia w południe do drzwi jéj zajrzeli,
Już go w niéj martwym zastano.