Aż gdy przez pole przemknąwszy w zawody,
Trafił pod lasem na żywy zdrój wody,
Pierzchnęły czary; — i paź w oka mgnieniu,
Zmienił się w potwór, jak obraz w marzeniu.
Zeskoczył z siodła, i kręcąc ramiony,
Wrzasnął: „stracony! stracony! stracony!“
Lecz jak bądź szybko uciekał po brzegu,
Strzała Tinlinna dościgła go w biegu,
I aż po pióra zagrzęzła we grzbiecie. —
Nie mógł on umrzeć: lecz żyjąc na świecie,
Czuł ból po ludzku; — więc bieżąc po niwie,
Na czém świat stoi wrzeszczał przeraźliwie.
Łucznik, jak gdyby rażony od gromu.
Gnał wstecz co siły do zamku Branksomu.
I już był stanął na wierzchołku góry,
Zkąd widać u stóp i rzekę i mury,
Gdy nagle z głębi lesistych rozłogów,
Usłyszał hasła zbliżania się wrogów:
Dźwięk kobz, piszczałek, i wojennych rogów,
Zmieszany z bębnów łoskotem, i czasem
Ze rżeniem koni i ludzi hałasem.
I wnet nad niższe zarośle wzniesione,
Powiały z wiatrem chorągwie czerwone;
I widać było, gdzie gąszcz rzedniejąca,
Jak broń i zbroje błyskały od słońca.