Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

jęczący pod ciężką dłonią połowicy; duszą natomiast zakładu, genius loci, jest — pan asystent. Hala się wypełnia: to pora „gimnastyki rytmicznej“. Trzech żydków w jupicach przechodzi przez ogród rżnąc skoczne melodye, za nimi jaki dziesiątek kobiet, w obowiązkowych kostyumach niemal że kąpielowych, wkracza pod wodzą pana asystenta, wykonując kijkami swoje ewolucye. Ale rygor pryska; damy, spracowane od świtu kopaniem rzepy, walą się na leżaki, rozpraszają się po sali, która napełnia się świegotem tych lubych ptasząt, nieraz sięgających olbrzymich rozmiarów i wagi. „Panie asystencie, proszę do mnie, proszę mnie nakryć; panie asystencie, proszę mnie zważyć; nie, nie, nikt inny tylko sam pan asystent“, etc. etc. I pan asystent goni, nakrywa, waży, elektryzuje, masuje, uśmiecha się czarująco a poufnie, spieszy do ogrodu, aby przenieść pannę Stasię która rzekomo nie może chodzić, ale, w chwilę potem, podczas gdy asystent jeszcze dyszy zmęczony dźwiganiem, ta sama panna Stasia, pokłóciwszy się o coś z małą Lilusią Bierstockel, pędzi za nią lekko jak sarenka... Wreszcie, pacyentki, uraczywszy pana asystenta całym arsenałem pokus i uśmiechów, przechodzą do swoich pokojów; biedny chłopak oddycha z ulgą, trze sobie ręką rozklekotaną głowę, rzuca się w słomiane krzesło, przeciąga się, zamyka oczy, chwilę może zdrzemnie się spokojnie; ale gdzieżtam! przez sen jeszcze otrząsa się ze zgrozą, czując dotknięcie miękkiej kobiecej dłoni: to panna Rózia, masażystka zakładu, wsuwa mu nieśmiało poduszkę pod głowę, następnie zaś staje obok, opędza gałęzią od much i wpatruje się z namiętną lubością...