odwetu w razie gdyby pan mąż zrobił początek, ale wybaczające poczciwie wszystko w trzecim akcie... Słowem, commedia dell’arte, która na francuskiej scenie nie przestała żyć ani na chwilę, tylko, z każdem pokoleniem, wstaje w odmiennej cokolwiek, odmłodzonej postaci, strojąc odwiecznego Arlekina we frak paryski najnowszego kroju, a Kolombinę w sukienkę — jutrzejszej mody.
I, mimo że treść ociera się, wedle prastarej gallijskiej tradycyi, o przedmiot dość ślizki, trzebaby głębokiego niezrozumienia kultury francuskiej, aby, wzorem surowych cenzorów moralności, dopatrywać się w tej cerebralnej igraszce, przeznaczonej na wytchnienie dla ludzi którzy umieją pracować jak nikt w świecie, śladów zepsucia, zgorszenia lub „złego przykładu“. Farsa tego typu nie wypływa z podłoża obyczajowego ani też z psychologicznego problemu; jest to niejako łamigłówka, oparta na pewnych konwencyach gra, w której, z danego założenia, matematyczny kartezyański intelekt francuski wysuwa wszystkie możliwe konsekwencye dowcipu i humoru.
Nasuwa mi się jedno porównanie. Wyobraźmy sobie, iż dzieci grające w krokieta wpadłyby na koncept, aby, dla ożywienia zabawy i dla łatwości porozumienia, ponadawać wszystkim kulom imiona męzkie a bramkom kobiece. — „Raul przechodzi przez Adolfinę; Maurycemu brakuje Adeli i Fernandy do słupka“, etc. etc. „Co się tam za rzeczy dzieją?“ wykrzyknąłby moralista, niespokojnie nadstawiając uszu. — Nic się nie dzieje. Dzieci grają w krokieta.