Nowoczesna farsa francuska miałaby prawo ubiegać się o słynną nagrodę cnoty im. Monthyona. Podczas gdy poważna literatura całej Europy jakgdyby podała sobie ręce, aby, idąc w ślady autorów Nory, Ojca i Kreutzerowskiej sonaty, podgryzać u samych podstaw istotę małżeństwa, ona jedna, ta okrzyczana, spotwarzana farsa francuska, z mądrą odwaga broni niewzruszalności tej starożytnej instytucyi. I chociaż jej bohaterom zdarza się, w akcie drugim, ślizgać nad samą krawędzią przepaści, akt trzeci kończy się zawsze tryumfalnej apoteozą ogniska rodzinnego: apoteozą, której przyświeca ewangeliczne hasło: przebaczenie, zapomnienie, pojednanie. I to drugie, mniej już ewangeliczne coprawda, że co nie wyszło na wierzch, to się nie liczy.
Na tej to ostatniej zasadzie opiera się szczęśliwy finał Panny służącej, w którym pani Legris, po szeregu gościnnych występów w krainie Cytery pod pseudonimem Nelly Rosier, podaje rękę dawnemu mężowi do nowego życia, zaś pan Lebrunois odnajduje świeże uroki w osobie młodej żony, przeobrażonej szczęśliwie dzięki fachowym radom tejże samej Nelly. Jak się to wszystko odbywa, radzę każdemu aby się poszedł sam przekonać; streszczać farsę francuską, byłoby zadaniem równie niewdzięcznem, co np. wykładać ex cathedra technikę... pocałunku.