Łaskawa pani Zofio, tyle jest innych lusterek do przeglądania się!...
Poznaliśmy sztukę p. Wójcickiej w dość osobliwych warunkach. P. Pancewiczowa, która miała kreować rolę Zofii (czego jej nie zazdroszczę!), zwichnęła nogę podczas przedstawienia Makbeta, schodząc ze sceny w zakulisowe czeluści; wobec tego iż była widocznie nie do zastąpienia, zdawałoby się że nie pozostaje nic innego jak odłożyć sztukę aż do wyzdrowienia artystki. Stało się inaczej: sama autorka ofiarowała się z gotowością zadebiutowania na scenie w swej sztuce! Rozumiem niecierpliwość autorską, oraz niechęć sprężystej administracyi teatralnej do zmieniania wytyczonego biegu repertuaru; ale czyż to byłyby racye, aby, naprzykład, z powodu zasłabnięcia p. Solskiego, pokazać na scenie mego serdecznego przyjaciela Karola H. Rostworowskiego w roli Judasza lub Kaliguli? Trzebaż się zapytać wreszcie, dokąd my idziemy?. Jeszcze krok na tej drodze, a czekają nas stosunki, o których opowiada niezapomniany Fiszerowski „Josel Rajszower, afiszer“, jak to, w pewnem miasteczku, nie chcąc odwoływać wyprzedanego spektaklu Zbójców, rolę starego Moora, który się upił, przerobiono naprędce na starą Moorową. P. Wójcicka przytem spiętrzyła dokoła osoby Zofii tyle superlatywów, wyposażyła ją tyloma cudami o których wciąż mówi się na scenie, iż sama utrudniła sobie debiut w tej roli. Było to jeszcze dobitniejsze podkreślenie nieporozumień między autorką a widzem. Pianino panny Stefci z lapis lazuli nie wydało tonu, mimo silnego tłuczenia w klawisze z konchy perłowej.
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/158
Ta strona została skorygowana.