przeciętnych uczuć, znaczący każdą postać piętnem je środowiska, rzemiosła, warunków egzystencyi; słowem, teatr przypadkowości.
I ten z kolei się przeżył. Wyczerpał się i znużył oko widza kalejdoskop życiowej „prawdy“; twórcy zatęsknili za syntezą potężnych uczuć, za postaciami ludzi wyzwolonych z codzienności, za wzniosłością, za — gestem wreszcie! I nagle, w najskrajniej „modernistycznej“ szkole, scena poczęła się oczyszczać z epizodów, akcya poczęła się zagęszczać, teatr stawał się teatrem duszy, czasem z epitetem „nagiej“. Ale zarazem — paradoks ten uderzył mnie pierwszy raz na wczorajszej sztuce — wówczas kiedy teatr najbardziej, zdawałoby się, oddalił się od swej klasycznej kolebki, w istocie zadziwiająco do niej powrócił. Podejmuję się przerobić Ninę na klasyczną tragedyę à la Racine aleksandrynem, nie naruszając w niej nic istotnego. Proszę nie brać tego za żart, ani za niewinny obłęd maniaka: jeżeli wczorajsza Nina z I aktu, siląca się zdławić w samym zarodku swą nieszczęsną miłość, oddalić się od jej przedmiotu, szukająca w objęciach męża ucieczki i obrony, nie wszystkim przywiodła na pamięć opowiadanie Fedry z I aktu, to jedynie dlatego, że nie wszyscy mają w pamięci dość żywo losy bohaterki Racine’a.
Doprawdy, arcyciekawem jest śledzić, do jakich bezwiednych truc'ów ucieka się teatr „modernistyczny“, aby, zachowując pozory realnego życia, uzyskać niezbędną dla swoich celów abstrakcyjność dawnej klasycznej tragedyi. (Niektórzy twórcy zrywają wręcz z tymi pozorami, chroniąc się śmiało w świat
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/172
Ta strona została skorygowana.