duszy na resztę życia! Ale mm wolno to, czego jemu broniły obręcze scenicznej konwencyi; wolno nam wszystko mówić; wolno szukać na scenie najprostszego, najenergiczniejszego wyrazu dla każdego uczucia; mężczyzna może czynić wyznanie miłosne tą poufną mową która przemawia wprost do duszy każdej słuchaczki i przeszywa jej nawskróś wnętrzności; kobiecie wolno, jak wczoraj na scenie, zdzierać z siebie suknie i wołać anielskim szeptem: „tu całuj!”. W tej samej sytuacyi, kochanek teatru klasycznego byłby musiał stanąć w postawie pełnej uszanowania i rzec coś w tym rodzaju:
I racz, pani, twych chęci darem wiekuistym
Użyczyć onej nagrody mym płomieniom czystym.
I jeszcze narażał się na to, iż, jak np. Pyrrhus w Andromace Racine’a, wyda się dworskim słuchaczom zbyt gwałtownym i nieobyczajnym! Ale mówiłem o tem obszernie gdzieindziej; spostrzegam się iż zeszedłem na bezdroża: wróćmy coprędzej do wczorajszej premiery.
Profesor Wilian Larson, wcielenie szlachetności i dobroci o dobrze szpakowatej czuprynie, ma młodszą odeń znacznie żonę Ninę. Była pracownicą w kantorze gdzie więdła bez słońca; poznał ją na jakichś swoich wykładach i wziął za żonę; dał jej wszystko: wykształcenie, pozycyę, majątek, uczynił ją uroczą kobietą, człowiekiem, towarzyszką swej pracy. I Nina umie to ocenić, wdzięczną mi jest, kocha go, dlatego — czy może mimo tego? — że jest, jak sama mówi, „tak nieskończenie dobry, tak zawstydzająco, tak przy-