Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/225

Ta strona została skorygowana.

powtórzono ją podobno kilkaset razy z rzędu; grali ją swoi dla swoich.
Trudno od nas, oczywiście, wymagać, abyśmy się dostroili do tego kamertonu. Toteż, sztuka ta bawi nas (o ile nas bawi) cokolwiek odmiennie. Powiedzmy szczerze: bawią tylko te sceny, w których „udaje się żydów“; raz dlatego, ze aktorzy nasi udają ich wybornie, a powtóre iż to udawanie, zarówno jak udawanie Moskali, stanowi jeden z najbardziej niezawodnych środków scenicznych. Że tak jest, czasem nawet wbrew wszelkiej logice, każdy mógł zauważyć: zaciąganie z rosyjska np. w Rewizorze z Petersburga lub jakiejś rdzennie rosyjskiej sztuce Czechowa jest takim samym absurdem logicznym, co gdyby np. Götz von Berlichingen Goethego zaczął przemawiać na naszej scenie wasserpolskiem narzeczem: ja piedna szlowiek, etc.; a jednak, któryż aktor oprze się tej pokusie? Toż samo np. w Judaszu Rostworowskiego: czy wprowadzanie do Nazareth lub Jerozolimy akcentów „kaźmierskiego“ djalektu jest uzasadnione, można mieć pewne wątpliwości; a jednak czy rola Solskiego lub Bończy nie straciłaby bez tej zaprawy? Nic tu nie pomaga logika: instynkt aktorski przemawia silniej od niej, i, prawdopodobnie, jak każdy instynkt, ma słuszność.
Cóż dopiero, gdy chodzi o odmalowanie żydów w ich charakterystycznej masce, takich jakimi się oni nam przedstawiają! Cóż za bogactwo odcieni w niezapomnianych monologach Fischera; ileż humoru w owym zawsze tak zabawnym Złotym Cielcu Dobrzańskiego! W Wuju Bernardzie mamy całą galeryę paradnych (po aktorsku) typów; od starego patryarchy