Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

odwróci rychło oczy od tych obrazów grozy, beznadziejności rozpaczy. Dziwnie przejmujące wrażenie robią słowa dedykacyi Lilli Wenedy zwrócone do Zygmunta Krasińskiego, jako do jedynego swego słuchacza, jedynego od którego poeta „słyszał za życia słowa zmartwychwstania i nadziei“... To była epoka, w której plemię harfiarzy-Wenedów, rozprószone, zwątpiałe, wałęsało się po Europie na smutnej tułaczce. W kraju, na roli, pozostali — z gruba ciosani Lechici. Albowiem poeta, w mieniącej się grze fantazyi, różne, kolejno, podsuwa znaczenie swym symbolom: Lechici, to raz, dla niego, brutalna horda zwycięzców która zalała kraj po klęsce 1831 r., ale kiedyindziej znowu to inkarnacya owych grubych, lichszych stron natury polskiej, ów „czerep rubaszny“ który więzi jej „duszę anielską“. Grób Agamemnona, dołączony przez poetę do Lilli Wernedy, jest niby ostatnim jej Chórem.
Przepiękne są te chóry, którymi Słowacki nawiązuje, w samem zaraniu, teatr polski do antycznej tragedyi, wskazując tem niejako drogę Wyspiańskiemu. Dzięki nim, stapia się w poezyi w jedność pierwiastek apoliński i dyonizyjski; wyczarowane przez poetę obrazy przesuwają się po ekranie naszego mózgu jak senne marzenia, podczas gdy apostrofy chóru pulsują w nas potężnym rytmem, niby krew krążąca w ustroju. To są momenty w których poezya wnika równocześnie przez wzrok, słuch, czucie, i działa niemal ekstatycznie.
Czy uczucia jakich doznajemy słuchając Lilli Wenedy są zupełnie jednolite? Odpowiem szczerze, że nie; nawet bardzo niejednolite. Wrażenie doskonałej, mimo że nad wyraz posępnej piękności daje wszystko