sfery odczuwania, męzka i dziecinna, a skoki jakie musimy wykonywać z jednej do drugiej są dość karkołomne.
Tembardziej, ze jest tu i świat trzeci: to jaskrawo groteskowy, to subtelnie ironiczny, który wcielił poeta w św. Gwalberta i Ślaza. Ów Gwalbert, chodzący już za życia w aureoli świętości i objaśniający swemu słudze fizyologię wychodzących mu z głowy promieni, przypomina mi postać o której opowiada gdzieś Diderot. Żył mianowicie kędyś na Litwie, w XVIII w., jezuita, który, umierając, zostawił szkatułę i następujący list: „szkatułę tę należy otworzyć z chwilą gdy zacznę czynić pierwsze cudy; znajdują się w niej dokumenty świętości mego życia, oraz pieniądze potrzebne na koszta kanonizacyi“. Wprowadzenie do utworu takiej figury i igranie z nią z napozór dobroduszną swobodą, która chwilami mieni się w krwawy pamflet na oportunistyczne stanowisko Rzymu w tragedyi polsko-rosyjskiej, jest dowodem genialnej wprost śmiałości poety. A Ślaz, ten Sancho Pansa i zbuntowany Kaliban zarazem, cóż ma za paradne koncepty, jak iskrzy się mądrym humorem! Tak; — ale w książce. Na scenie, zwłaszcza co się tyczy św. Gwalberta, zaciera się w znacznej mierze zbyt cienko przędziona ironia poety: figura pustelnika wychodzi mętnie, figura Ślaza dość grubo, obie zaś wnoszą w tragedyę ów trzeci ton, niedość organicznie zespolony z dwoma innymi.
Spowiadam się poprostu z wrażeń, jakich doznałem oglądając Lillę na scenie; w tego rodzaju dziełach lotnej fantazyi, plastyka sceniczna jedne rzeczy cudownie uwypukla, inne obciąża i zgrubia; to jest nieuniknione.
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/232
Ta strona została skorygowana.