Ale za to, jakże się inaczej potem czyta utwór który się raz widziało! jak łatwo później wyobraźni, wskrzeszając w pamięci obrazy wizyi scenicznej, stapiać własną mocą w jodnolitą całość te elementy które na scenie brzmiały nie dość zgodnie!
Wystawienie, w naszym teatrze, dzieła Słowackiego było wysiłkiem wielkim i naogół zwycięzkim. P. Pancewiczowa, szeregiem ostatnich ról, zdobyła bezspornie stanowisko do którego oddawna ma prawo; jestto dziś jedna z nielicznych na scenach polskich artystek powołanych do wcielania arcydzieł poezyi. Jej Lilla miała ciepło, szlachetność i urok dziewczęcy; wiersz Słowackiego brzmiał w jej ustach z kryształową czystością. P. Wysocka, której energiczną i świadomą dłoń reżyserską czuć było w każdym szczególe przedstawienia, wydobyła z Rozy Wenedy akcent mocy i złowrogiej poezyi. P. Sosnowski, jako Derwid, miał jeden ze swoich najlepszych dni; p. Rotterowa (Gwidona) mówiła dobrze, ale nie obliczyła natężenia głosu który kilkakrotnie ją zawiódł; p. Guntter walczył w roli Lecha z niedostatkami głosu i dykcyi. P. Bracki (Polelum) posiada w deklamacyi jakiś odcień fałszywego patosu, z którego powinienby się wyzwolić. Św. Gwalbert, jak wspomniałem, zatarł się nieco na scenie, w czem bynajmniej nie przypisuję winy p. Orwidowi; Ślaz p. Dobrzańskiego posiadał ów suchy cokolwiek humor, właściwy temu artyście. W chórach, zmobilizowano „pod harfę“, pod wodzą pp. Jednowskiego i Nowakowskiego, wszystko co pozostało z najlepszych sił naszej sceny, i wymustrowano je znakomicie; jakoż, harmonia gestu, czystość słowa tych pięknych chórów czyniły silne wra-
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/233
Ta strona została skorygowana.