łek sześciolecia i bliski koniec dzierżawy, który wytwarzał pewien rodzaj przedwyborczego podniecenia; ale zazwyczaj, po sześcioletnim wytrwaniu, każdy dyrektor własnowolnie się kwapił do pakowania manatków. Rzadko widziałem równie promieniejącego człowieka, jak Adam Siedlecki na swojej uczcie pożegnalnej.
Od czasu umiastowienia, czyli parlamentaryzacyi teatru, zmieniła się fizyognomia tego stosunku. Rzecz przedstawia się tak: Dyrektor teatru to premier, któremu poruczono utworzenie gabinetu; prasa i wszystko co się koło niej skupia, to rozmaite stronnictwa polityczne, coś niby Izba posłów. Otóż, z chwilą ukonstytuowania gabinetu dyrekcyi, kształtują się stosunki stronnictw, tworzy się prawica i lewica, powstaje opozycya dążąca do konsolidacyi partyj, utworzenia bloku i obalenia gabinetu, aby samemu stać się rządem; rządem, przeciw któremu znowuż utworzy się blok, etc. etc. Poszczególne sztuki, to niby dyskusye parlamentarne; dyrekcya chwieje się po sztuce p. X, tak jak rząd po jakimś „Przyczynku do ustawy o stemplowaniu banknotów“; to znów wzmacnia swoje stanowisko sztuką nieboszczyka Y lub Z, jak gabinet jakimś „uniwersalnym dodatkiem drożyźnianym“. Powstają nawet formy obstrukcyi, dążącej do uniemożliwienia dyskusyi, tj. przedstawienia. W każdym razie, „przesilenie“ gabinetowe wisi nieustannie na włosku, i, skoro opozycya uzyska w danej chwili większość, odczuwa się w niej jakby zdziwienie i zniecierpliwienie, iż premier, przepraszam, dyrektor, nie „wyciąga konsekwencyi“ z tego faktu.
A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.