gdzieś styl Fredry: styl bowiem Fredry, to przedewszystkiem życie; a życia nigdy nie da się odtworzyć zapomocą rzeczy martwych. Pamiętam zwłaszcza jak przez mgłę jedno takie przedstawienie, grane przez wybornych artystów, a zarazem jedno z najgorszych przedstawień Ślubów jakie w życiu widziałem: z całego wieczoru został mi we wrażemu tylko jakiś monstrualny kok na głowie Anieli (zapewne bardzo wierny), oraz tupety i kurtki Gustawa, w których „stylowe“ wiercenie kuperkiem pochłonęło całą uwagę utalentowanego artysty. Na szczęście, okres tego neofityzmu stylizacyjnego, w którym rekwizyt przytłaczał autora i poezyę, minął; nastało szczęśliwe przymierze, czy też „linia demarkacyjna“ pomiędzy duchem Fredry a duchem antykwarskim, a rezultatem jego jest ustalenie tego trafnego stylu, który, ujmując życie w niedzisiejsze ramy, nie paraliżuje go wszelako i zostawia pole młodości serc pod staroświecczyzną kostyumu.
Młodość! W tem tkwi bodaj czy nie największa część sekretu. Pamiętam także Śluby, grane w pierwszorzędnych zespołach, ale w których zsumowane lata obu kochających się par dawały cyfrę zbliżoną do 200, jeżeli nie wyżej; i wtedy, mimo całego wysokiego artyzmu, czegoś brakło przedstawieniu... Jestto jedna z tych sztuk, w których łatwiej pewne braki wykończenia nadrobić młodością niż odwrotnie.
Wczorajsze przedstawienie posiadało tę zaletę w całej pełni: ciepło i ogień biły ze sceny. Gustaw zwłaszcza, Albin i Klara (wszystko nowe nabytki tego sezonu) spisywali się doskonale. Rola Anieli, tej amoureuse’y z polskiego dworku, jest osobliwie trudna do zagrania.
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/80
Ta strona została skorygowana.