Dramat tedy, mieszczący się w Lancecie jest dosyć papierowy: z rzędu tych, w które jedynie świetna i przekonywująca gra aktorska zdolna jest tchnąć pozory życia i usprawiedliwić ich obecność na scenie. Wczorajszego wieczoru, pomoc ta w znacznej mierze zawiodła, czy dla braku odpowiednich sił, czy też dla niewłaściwego ich użycia, z krzywdą dla samych artystów.
Mam na myśli rolę Wernickiego, oraz rolę Maryi. Ów Wernicki — bardzo zresztą mdło narysowany przez autora — to bądź co bądź mężczyzna, dla którego owa mądra, genialna niemal kobieta popełniła mezalians (?), zerwała z rodziną; któremu, po kwadransie pierwszej rozmowy, druga kobieta, Marya, rzuca się w objęcia; po którego stracie wreszcie uczona ginekolożka wyje z rozpaczy „jak najzwyklejsza samica“ i dla którego odzyskania gotowa się jest upodlić... Taki mężczyzna musi mieć w sobie owo „coś“ — którego panu Białkowskiemu brakło zupełnie. P. Kacicka, która wykazuje niewątpliwy talent, uwydatniła — wskutek swoich warunków osobistych — w roli Maryi cechy zupełnie odmienne, niż te które wynikają z sensu roli i wręcz z tekstu. Przytem, ta para kochanków, która, w intencyi autora, wciela — w przeciwstawieniu do „zimnej i suchej nauki“ — gorące tętno życia, wdzięk żywiołowej miłości, „namiętnie purpurowe usta“, ucharakteryzowała się na jakieś dwie zabiedzone sieroty z baraku dla ewakuowanych. Wskutek tego, połowa sztuki niemal ziała wielką luką, a dramat Dr Wernickiej rozgrywał się w próżni, nie mogąc w nas wzbudzić wiary ani zainteresowania. A szkoda; gdyż p. Łuszczkiewicz-
Strona:Tadeusz Boy-Żeleński - Flirt z Melpomeną.djvu/96
Ta strona została skorygowana.