Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

jej łóżku i wpatrując się w zaspane jeszcze jasno-orzechowe oczy szeptała:
— Obudziło się już moje jagniątko, obudziło się moje Tru-tu-tu-tu. Moja perełeczka, moje jedyne szczęście…
A po tym pytała:
— I cóż śniło się mojemu złotku?
Znały się i rozumiały się świetnie, chociaż obie nie miały pociągu do zwierzeń. Jednak panna Agata już nazajutrz po przyjeździe Moniki zapytała ją:
— Któż to jest ten pan Justyn?
I Monika zaczęła obszernie opowiadać, lecz opiekunka przerwała jej:
— Nie o to mi chodzi. Chciałabym tylko wiedzieć czym on jest dla ciebie?
Monika zaśmiała się:
— Ależ niczym, ciociu. Ot, przyjacielem, bardzo dobrym przyjacielem. A teraz w dodatku — kuracjuszem.
— Kuracjuszem?… Cóż to znaczy?
— Gdybyś mi dała opowiedzieć do końca, to byś wiedziała.
— No więc mów.
Panna Agata w skupieniu wysłuchała historii przyjaźni Marka i Justyna oraz zjawienia się na horyzoncie jakiejś złej uwodzicielki, może szantażystki, przed którą Justyna trzeba ratować i wywozić niemal przemocą z Warszawy.
— A jak ci się podoba, ciociu, pan Justyn? — zapytała.
— To zależy…
— Od czego?
— Od tego, jak się tobie podoba.
Monika zrobiła rozkapryszoną minkę:
— Nie rozumiem.
— Nie?.... Otóż, jeśli on się tobie podoba, to mnie to nie podoba się wcale.
Monika usiadła na łóżku:
— Dlaczego?
— Bo to zdaje się niedorajda.
Zapanowała cisza. Po dłuższej pauzie Monika odpowiedziała z chłodną dystynkcją: