częściej. Na wąskich, pnących się w górę ścieżynach Monika szła przodem. Justyn za nią. Krótka sportowa spódniczka odsłaniała jej zgrabne, muskularne nogi, cała sylwetka wręcz uderzała sprężystością i tym młodym wdziękiem, który bliższy był wdziękowi pacholęcia niż kobiety.
— Pyszna z pani dziewczyna — powiedział kiedyś w takiej chwili.
Odwróciła się i zatrzymała w miejscu. W jej dziwnych oczach błysnął płomyk:
— Czy to znaczy, że… że mogę się podobać… mężczyznom? — zapytała tak mocno akcentując pytanie, że aż się zgorszył:
— No chyba! Czyż pani o tym nie wie?
— Nie wiem. W jakiż sposób mogę wiedzieć?
— Ho, ho — zaśmiał się. — Nie wmówi pani we mnie, że nie dostrzega tęsknych, a pełnych uwielbienia spojrzeń.
— Czyich?
— Czyich?… No prawie wszystkich młodych mężczyzn, których widywałem u państwa. Tyle hołdów…
Zrobiła pogardliwą minę i przerwała:
— Po pierwsze nie hołdów, a po wtóre byle czyje hołdy nie są dla mnie żadną wskazówką.
Zaśmiała się trochę sztucznie i dodała dość wyzywająco:
— Gdyby bodaj mała ich cząstka pochodziła na przykład od… pana…
Nim skończyła, szarmanckim gestem zdjął czapkę i zgiął się w głębokim, dworskim ukłonie:
— O pani, pani jest cudna!
Przykląkł na jedno kolano, prawą ręką dotknął serca i podniósł oczy. Stała przed nim zmieszana i jakby przybladła, ale natychmiast wyciągnęła doń ruchem markizy rękę:
— Ach, wstań kawalerze, bo…
— Bo co, aniele?
— Bo ziemia jest wilgotna i dostaniesz reumatyzmu w kolanie.
Śmiali się oboje serdecznie. Gdy dotarli do wierzchołka i usiedli na wygrzanym przez słońce złomie skalnym, Justyn powiedział:
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.