Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmęczy się pan. Proszę mi obiecać, że gdy tylko poczuje pan zmęczenie, zrobimy popas.
— Ależ! Bez odpoczynku doniósłbym panią dwa razy do Kopanki — zaśmiał się z zuchowatą mną. — Mógłbym tak panią nieść całe życie!
Monika otworzyła usta, lecz nic nie powiedziała. Dopiero po dłuższej chwili, gdy już wydostali się na ścieżkę, odezwała się cicho:
— Nie wolno takich rzeczy mówić.
— Jakich rzeczy?
— Ach, mniejsza o to. Niech pan uważa, tu będzie wykrot. Najlepiej ominąć z prawej.
— Zaraz już będziemy na równej drodze — zauważył, spoglądając przed siebie i lekko dysząc.
Pomimo najlepszych chęci nie przerywania powrotu, musiał zatrzymać się, by odetchnąć. Ostrożnie postawił Monikę na ziemi. Stojąc na jednej nodze, opierała się na jego ramieniu.
— Czy bardzo boli? — zapytał.
— Nie. Troszeczkę.
Spojrzała nań, a tyle miała pogody w uśmiechu, że Justyn pomyślał:
— Drogie biedactwo. Ona nawet cierpi tak ślicznie.
Gdy już odpoczął dostatecznie, wziął ją znowu na ręce. Teraz po równej drodze szło się znacznie łatwiej, mniej trzeba było wysiłku i uwagi. Deszcze ustał zupełnie, ale chmury wciąż zalegały niebo i było już prawie ciemno. Monika wyjęła chusteczkę z kieszonki Justyna i twierdząc, że nie może próżnować, obcierała mu zadrapanie na twarzy.
Jej małe, ciepłe ręce dotykały lekko jego policzka. Czuł ją przytuloną do siebie, przy każdym kroku poznawał w tym przytuleniu jej kształty. I tak niósł ją w milczeniu, bo i ona nie miała ochoty do rozmowy.
W oknach dworu paliło się już światło. Zjawienie się Justyna i Moniki na jego rękach, wywołało popłoch. Panna Agata, oboje państwo Korniewiccy, służba — wszyscy stracili w pierwszej chwili głowy. Pierwsza odzyskała mowę ciotka