Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

za rok, czy dwa kapliczka będzie im potrzebniejsza niż altana. Więc po co? Dla kogo?
— Dziwne pani mi zadaje pytania — żachnął się nieco zirytowany. — Czy pani sądzi, że to mnie na tym zależy?
— Nie panu?… Więc komu?…
— No, oczywiście pannie Monice.
— Tak?… Zawracanie głowy. Tyle ją obchodzi czy jest altanka, czy jej nie ma, co mnie gnój od krów, co zdechły w arce Noego.
— Przepraszam panią — zrobił dystyngowanie urażoną minę — ale panna Monika osobiście mi…
— Osobiście?… Cha… cha… cha… Osobiście pana prosiła? Ona poprosiłaby pana o to, by pan tu założył plantację ananasów, gdyby wiedziała, że pana w ten sposób sprowadzi do Kopanki. Ale młody człowieku! Jeżeli chce pan ze mną być w zgodzie, wyperswaduj pan sobie i jej jakiekolwiek altanki. To panu mówię!
Klepnęła go konfidencjonalnie po kolanie i dodała:
— A teraz idź pan do Moniki, bo chce pana widzieć.
— Panna Monika wstała? — ucieszył się.
— Nie. Ale wytrzymać bez pana nie może.
Gdyby tak nie śpieszył, zastanowiłby się na pewno nad aluzjami panny Agaty, tak go jednak uradowała wiadomość, że wreszcie będzie mógł zobaczyć Monikę, że nie miał czasu myśleć o niczym innym.
Monika leżała w łóżku w różowej pyjamie. Wyciągnęła doń na powitanie obie ręce.
— Nie pozwalali mi pana tu zaprosić — powiedziała ze skargą w głosie. — Mówili, że nie wypada.
Oczy jej jarzyły się ciepłą tkliwością.
— Odpoczął pan od mego towarzystwa?… — pytała cicho, gdy on wciąż trzymał jej ręce.
— Stęskniłem się, Moniko, za panią — przyznał się szczerze.
— Naprawdę?…
— Bardzo!
— Więc niech pan wie, że ja również.
— A jakże nóżka?