Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Potem zakryła dłonią oczy i powiedziała dobitnie:
— Marek chce bym została jego żoną. Pisze, że mnie kocha i że czeka na moją odpowiedź.
Głos jej był urywany, szorstki, drewniany. Ale Justyn na to nie zwrócił uwagi. Wiadomość uderzyła weń jak obuchem. Wiadomość, której przecie spodziewał się od dawna, decyzja przyjaciela, którego sam kiedyś namawiał do przyśpieszenia oświadczyn… Serce ścisnęło się boleśnie, w gardle coś dławiło, pod czaszką dygotały pulsy.
— Stało się… stało się…
I nagle uświadomiła sobie, że stało się największe dlań nieszczęście, że trzeba się ratować, że nie wolno tracić czasu, że musi klęknąć przed nią i błagać ją, by tego nie robiła, by bodaj odłożyła, odsunęła, przeciągnęła…
W głowie huczało jak w kuźni, pot wystąpił na czoło. I jakieś niedorzeczne przypomnienie: już raz kiedyś przeżywał podobne uczucie… Na pewno. I kiedy?… To takie ważne, musi sobie przypomnieć… Ach tak, to wtedy… Z jaskrawą wyrazistością pamiętał każdy szczegół… Krew ściekała po zielonym mundurze, bulgotała w ranie, a Marek na krótko otworzył oczy i chociaż nic powiedzieć nie mógł. Justyn przeczytał w tych oczach jedno słowo:
— Umieram…
— Żegnaj…
Znaczyło to, to samo. To samo, co teraz…
Justyn otarł czoło i nadludzkim wysiłkiem starał się opanować. W duszy zaskowyczało rozpaczliwe błaganie:
— Przebacz mi przyjacielu, przebacz tę chwilę podłego egoizmu, ale tak mi ciężko…
Gdyby był teraz sam, może biłby się z najgłębszą skruchą w piersi, może waliłby jak oszalały głową w podłogę, może jedno i drugie robiłby na przemian…
W ustach poczuł smak krwi z przegryzionych warg. Nie poznał własnego głosu, gdy wymawiał słowa, straszne słowa, które trzeba było wyrywać z piersi niczym żywe ciało.
— To prawda… On… kocha panią od dawna… Prawda. I cieszę się, że pani zostanie jego żoną… Bardzo się cieszę… Marek jest najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem. Wart