jest pani, Moniko… Wiem, że pani mu nie odmówi… I tak być powinno…
Monika siedziała na łóżku, wciąż blada. Jej kasztanowate włosy w nieładzie rozsypały się na ramionach. Powieki miała opuszczone, rzęsy rzucały długie cienie na policzki.
— Nie panie Justynie — powiedziała cicho lecz z dziwnym spokojem. — Nie zostanę żoną Marka.
— Boże! — jęknął i nagła radość oszołomiła go zupełnie, lecz w tejże chwili zrozumiał, że oto rozstrzyga się los Marka. W tym ostatecznym napięciu wszystkich nerwów doznał przejmującego uczucia. Widział go. Widział dokładnie jego sylwetkę, jego spokojną twarz, jego półprzymknięte mądre oczy. Nie tylko go widział. Był w nim, odczytywał jego myśli, nie odczytywał nawet, lecz współtworzył je. Przebiegały przez ich mózgi jednocześnie. Wiedział i to, że Marek również jest świadkiem jego burzy wewnętrznej. Zdaje się kłaść mu rękę na ramieniu i mówić:
— Jakże postąpisz, przyjacielu?…
I Justyna ogarnął potworny, dławiący wstyd. Wstyd dotkliwy, najdotkliwszy, biczujący! Wiedział przecież, że nie jest to wizja, że to nie wytwór gorączkowej wyobraźni, lecz rzeczywistość, rzeczywistość tak prawdziwa, jak ten pokój, jak to łóżko, jak lampa rzucająca łagodne światło na pochyloną głowę Moniki…
Spojrzał wprost w oczy Markowi. I nie, nie spuścił wzroku.
— Nigdy cię nie zawiodę — mówił spojrzeniem — możesz być spokojny.
— Wiedziałem o tym — uśmiechnęły się oczy Marka.
I od razu przyszło odprężenie. Głuche i ciężkie, ale błogie spokojem, błogie poczuciem rzeczy dokonanej.
— Panno Moniko — zaczął. — Jestem pewien, że Marek nie nagli o decyzję. I pocóż już formułować taką, która zamknie drogę do szczęścia i jemu i pani?… Rzecz jest zbyt ważna. Trzeba zostawić sobie czas do namysłu.
Potrząsnęła głową:
— Nie. To zbyteczne. Nigdy nie zostanę jego żoną. Nie zmienię tego postanowienia.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.