— Ależ każde twierdzenie musi mieć, panno Moniko, swoje uzasadnienie. A tu absolutnie nie widzę żadnego. Dlaczego pani chce mu odmówić?
— Bo go nie kocham — odpowiedziała po prostu.
— Nie kocha go pani?…
Przetarł czoło i usiłował skupić myśli, zebrać argumenty.
— Pani wybaczy. Moniko, ale nie zna pani samej siebie. Widocznie nie wie pani co to jest miłość! Albo wyobraża sobie, że musi to być jakieś nadziemskie uczucie, jakie w ogóle nie istnieje. Proszę mi wierzyć, że jako obserwator, obserwator najpilniejszy i najserdeczniej dla was obojga usposobiony, śmiało mogę twierdzić coś wręcz przeciwnego. Jestem przekonany mianowicie, że kocha go pani tak, jak i on panią. Trzeba to tylko sobie uświadomić. Trzeba koniecznie, bo lekkomyślna decyzja może zdruzgotać to wasze szczęście… Niechże pani sama z ręką na sercu powie, czy jest kto, o kim by pani chętniej ze mną mówiła niż o Marku? Czy jest ktoś, czyja przyszłość tak bardzo panią by obchodziła?
Justyn pochylił się do niej i uśmiechnął się serdecznie: miała w oczach łzy.
— No, widzi pani, panno Moniko. Pani jest bardzo młoda. Dlatego może wydawać się pani, że to uczucie, jakby tu powiedzieć, nie dorosło do rangi miłości. Ale ja przekonam panią. Przekonam nie dlatego, że jestem przyjacielem Marka, ale i dlatego, że uważam siebie za takiegoż przyjaciela pani, dlatego, że szczęście pani leży mi na sercu tak, jak i szczęście jego. Oboje jesteście warci najlepszego losu. A skoro nie może być najmniejszej wątpliwości co do uczuć Marka, który, ja to wiem, kocha panią do szaleństwa, chodzi tylko o to, czy pani, Moniko, może mu odpłacić wzajemnością. I ja jestem przeświadczony, że tak. Zacznijmy od tego: przecie nic mu pani nie ma do zarzucenia? Jest dzielny, kulturalny, subtelny, wyjątkowo inteligentny. Nie razi pani w nim absolutnie nic. Przeciwnie. Zawsze lubiła pani bardzo jego towarzystwo, tęskni pani za nim, codziennie go wspomina, zbiera jego fotografie. Proszę mi wierzyć, że tak nie przejawia się obojętność, tylko miłość. A jeszcze… proszę mi wybaczyć pewną niedyskrecję, ale… ja nie widziałem i nie widzę w tym nic złego.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.