nierównym bruku. Przez moment zdawało się Justynowi, że dogania go czyjeś łkanie, ale był to tylko szum wiatru w wysokich koronach drzew.
— Nie zrobił ci dobrze ten pobyt na wsi — mówił z współczuciem mecenas Jaszczun, uważnie przyglądając się Justynowi. — Powinieneś pójść do lekarza. Przepracowujesz się też niepotrzebnie i pewnie jadasz za mało.
Spotkali się przypadkowo na ulicy i adwokat zmusił go do wstąpienia na śniadanie. Siedzieli w restauracji i Justyn udawał, że słucha sprawozdania Jaszczuna z biegu interesów. Nie był w stanie myśleć o tym. Już od dwóch tygodni siedział w Warszawie. Chwytał się najrozmaitszych sposobów zagłuszenia swego bólu. Uczył się z pasją, nie zostawiał sobie minuty wolnej na rozmyślania. Pomagał mniej zdolnym kolegom w kreślarni, próbował nawet wciągać się w hałaśliwe zabawy studenckie, przyjął jakieś idiotyczne zamówienie na projekty kiosków z wodą sodową, chodził z rana na kort, lecz tenis tylko go męczył.
Posunął się wreszcie do odnowienia znajomości z Dolly Domidecką. Przyjęła go, jak dawniej, z zadowoleniem. Wystarczyła jednak godzina rozmowy, by przekonał się, że wszystko odpycha go od tej kobiety i że nie potrafi do niej wrócić.
Natychmiast po przyjeździe do Warszawy wysłał do Marka krótki treściwy list. Napisał tam, że interesy zmusiły go do skrócenia pobytu w Kopance, że wyjechał stamtąd właśnie, tego dnia, gdy nadszedł list Marka, że z rozmowy z Moniką odniósł wrażenie jakby była zaskoczona oświadczynami, a co za tym idzie, niezdecydowana. Radził Markowi nie wywierać na razie żadnego nacisku, nie ponawiać pytań, czekać, dużo pisać, a po pewnym czasie koniecznie, ale to koniecznie przyjechać do Warszawy. Kończył list tłumaczeniem się, iż jest strasznie zapracowany, w związku z czym nie będzie mógł prawdopodobnie widywać częściej Moniki, która zresztą „jest najlepszą i najbardziej godną szacunku i uwielbienia dziew-