nawet przewrażliwiona natura Justyna wchłaniała szybko każdy nastrój. Poczuł też niewymowną wdzięczność dla tego obcego człowieka, dla zwierzchnika bądź co bądź który zamiast wyśmiać lub zwymyślać podkomendnego, odniósł się doń tak serdecznie. Powinien mu powiedzieć:
— Jestem szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy, że pana poznałem.
Ale powiedzieć to mało. Trzeba mu dać dowód, że mu uwierzył, że nie pożałuje wysiłków, by opanować nerwy…
— Nie, przed zmierzchem nie ruszą się — z przekonaniem oświadczył Domaszewicz, zsuwając się na dół. — Myślą, że wykurzą nas polówkami.
— Ale nie wykurzą?
— Nie ma mowy. Oczywiście zamieszania narobią. Ale nie ustąpimy. Mamy podobno rozkaz wytrwać do piątku. Jeszcze trzy dni. Nie bez tego, by nam tu nie podesłali pomocy. Przydałyby się ze dwie baterie. No, czas coś przegryźć.
Wydobył puszkę konserw i zabrał się do otwierania jej przy pomocy bagnetu.
— Wyście pewno też głodni? — spojrzał na Kielskiego i złapał jego wzrok, skierowany na trupa Duchonia. — A tak, musimy go pochować. Pomóżcie mi.
Z wysiłkiem dźwignęli zwłoki i wyciągnęli je na stok pagórka. Tu złożyli ciało w jednym z lejów i przysypali ziemią. Domaszewicz rozejrzał się:
— Ani kawałka drzewa — mruknął. — Biedak, nawet krzyża nie będzie miał.
Justyn zaciskał zęby, by nie wybuchnąć płaczem. Zdobył się jednak i na to, by przestać przysiadać przy każdym przelatującym nad głowami pocisku. Kapral nie zwracał na ich wycie żadnej uwagi, należało zachować się, jak on. Do jedzenia jednak nie miał ochoty. Podczas przenoszenia Duchonia umazał ręce krwią, a chociaż je wytarł o trawę na skórze zostały wyraźne ślady.
Przewidywania kaprala sprawdziły się. Słońce chyliło się ku zachodowi, a nieprzyjaciel nie szedł do ataku. Natomiast im więcej upływało czasu, tym bardziej niepokoili się. Zbliżała się noc, a z kompanii nie przysyłano pomocy.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.