Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przed panią mogę nie robić tajemnicy. Nawet może lepiej, by pani o tym wiedziała… Może potrafi pani w najwłaściwszy sposób wpłynąć na siostrzenicę. Słyszała pani o Domaszewiczu, o Marku Domaszewiczu?
— Oczywiście. Monika nieraz wspomniała mi o nim. Był jej chrzestniakiem wojennym. Więc to o niego chodzi?
— Tak. Marek kocha Monikę od dawna. Byli ze sobą prawie zaręczeni. Ich stosunek w oczach wszystkich uchodził za niemal narzeczeński.
— I cóż stąd?
— Z różnych względów Marek oświadczyny odkładał. Zmuszony do pobytu na Polesiu, gdzie odbudowuje swój zrujnowany majątek, powierzył mi, jako swemu najlepszemu przyjacielowi jakby opiekę nad Moniką. A teraz dodam tylko, że Marek kilkakrotnie ratował mi życie, iż wolałbym palnąć sobie w łeb, niż budować swoje szczęście na jego krzywdzie, że przeklinam los, który postawił mnie miedzy nimi i że tylko człowiek nędzny i podły mógłby namawiać mnie do…
— Dosyć, dosyć — przerwała panna Agata. N ie potrzebuje pan wywalać otwartych drzwi. Rozumiem pana. I rzeczywiście widzę, że nic tu zrobić nie można.
Zamyśliła się, a po dłuższym milczeniu zapytała:
— Niechże jedno jeszcze wiem: czy kocha ją pan?
— Czy kocham! — zawołał z rozpaczą.
— No dobrze, a co pan jej powiedział?
— Nie wolno mi było mówić jej prawdy. Jakże pani może nawet pytać!
— Tak, tak — przyznała i znowu zapadła w zadumę. — Chociaż kto wie, może ulżyło by wam obojgu, gdyby pan porozmawiał z nią otwarcie…
Justyn zaśmiał się szyderczo:
— O tak, nam zapewne ulżyło by, jeżeli można ulgą nazwać dobrowolne wyrzeczenie się szczęścia, ale dla Marka byłby to cios ostateczny. Monika wiedząc, iż ją kocham, zgodziłaby się zapewne na rozstanie ze mną, ale za Marka nie wyszłaby nigdy.
— A przypuszcza pan, że…
— Nic nie przypuszczam. Tylko chciałbym mieć nadzieję,