się pod przejeżdżający tramwaj i czuć stalowe koła przecinające mu piersi, niż patrzeć bezsilnie na cierpienia tej dziewczyny. Stokroć wolałby znieść jej nienawiść, pogardę, wstręt, niż tę miłość upragnioną, bezcenną i tragiczną.
Szła obok niego drobna, zalękniona, bezbronna, półprzytomna z obawy przed jego gniewem, zgnębiona świadomością swego dobrowolnego poniżenia, błagająca jak o największą łaskę o przedłużenie bodaj o kilka chwil tej narzuconej bliskości, pełna tego największego bogactwa uczuć, bogactwa odtrąconego, z którym teraz nie wiedziała co począć, pod którego brzemieniem uginały się jej wątłe ramiona.
Ach, jakże dobrze, z jaką rozkoszną boleścią wczuwał się w jej myśli, w gwałtowne dygotanie jej serduszka.
I cóż mógł na to poradzić. Jakie moce wezwać na ratunek, przed jakim bóstwem paść na twarz, jakimi ofiarami je przebłagać, o jakie rady prosić!?…
A może zbuntować się przeciw wszystkiemu! Podeptać swój honor, przyjaźń dla Marka, podeptać wszystko, co ma w duszy szlachetnego i za cenę podłości, za cenę łajdactwa, za cenę wyparcia się siebie zdobyć to szczęście. Porwać ją teraz na ręce, jak wówczas, porwać, przygarnąć z całych sił i unieść daleko od świata… Od ludzi… Od Marka… I nigdy już nie spojrzeć mu w oczy…
I nagle Justyn zrozumiał: — nie było by to szczęściem, nie było by szczęściem ani przez jedną godzinę.
A Monika szła obok, drobna, nieśmiała.
— …tylko chcę pana od czasu do czasu widywać — mówiła. — Tak, tylko tyle… Proszę o to, jak o jałmużnę… Czy nie zdobędzie się pan na tyle miłosierdzia…
— Boże, Boże — myślał Justyn. — Jeszcze chwila i stracę panowanie nad sobą… I powiem jej, że kocham ją nad życie, nad niebo i nad piekło… I wtedy wszystko będzie skończone. Wypowiedziane słowa wcześniej cy później staną się rzeczywistością, z dnia na dzień jak lawina tocząc się w przepaść będą pęczniały i porastały innymi słowami, nieuniknionymi zbliżeniami… Nie, nie wolno, nie wolno ich wymówić!… Bo chociażby miało być inaczej, Monika dowiedziawszy się, że jest
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.