kochana i że na przeszkodzie ich szczęściu stoi Marek, mimo woli znienawidziłaby go…
— Źle pani zrobiła, Moniko — odezwał się Justyn. — Nie potępiam pani i nie zamierzam robić wymówek. Ale apeluję do pani rozsądku. Przecie każde działanie człowieka rozsądnego musi mieć jakiś cel. A tutaj… Wie pani to, powiedziałem to pani, że jej… nie kocham. Więc pocóż?… Widywanie się doprowadziło by tylko do tego, że te uczucia, które pani uważa za miłość, a które — jestem przekonany — są tylko przelotną egzaltacją, że te uczucia wzmogą się. I jakiż tego będzie skutek? Dla człowieka, który pani nigdy nie pokocha, złamie pani sobie życie, odsunie się pani od Marka, który panią uwielbia, zrobi mu pani wielką, ogromną krzywdę… I sobie też. Bo jestem pewien, że wy jesteście stworzeni dla siebie.
Głos mu załamał się i umilkł.
— Wiedziałam, że to wszsytko od pana usłyszę — powiedziała Monika.
— Więc tym bardziej, tym bardziej nie należało szukać spotkania ze mną.
— Żałuje mi pan tych minut?… — O, gdyby pan mógł wiedzieć, gdyby pan mógł ocenić jakie to dla mnie szczęście słyszeć pański głos bodaj karcący, patrzeć na pana bodaj niezadowolonego i chmurnego…
— Ależ, panno Moniko, pani nie chce mnie zrozumieć. Ja nie żałuję pani tych chwil. Ale uważam za bezcelowe i szkodliwe dla pani przyzwyczajenie się do przebywania z człowiekiem, który nie chce, nie może i nie będzie niczym w pani przyszłości.
Na twarzy Moniki zjawił się gorzki uśmiech:
— Gdybym tonęła i wychylała głowę od czasu do czasu, by złapać jeszcze jeden łyk powietrza, pan kazałby mi zanurzyć się. Bo po co przyzwyczajać się do powietrza, do oddychania, do życia, skoro wkrótce i tak będę trupem.
— To nie jest argumentacja — bąknął Justyn.
— A jednak…
— I porównanie nie wytrzymuje krytyki. Kto pani wmówił, że pani tonie! Całe życie jest przed panią.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.