Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Do Moniki nie wysłał osobnego listu. Za to obszernie napisał do Marka.
Tłumaczył, że na Zachodzie w dziedzinie architektury powstały teraz nowe prądy, iż musi je poznać, a i w ogóle zbliżyć się do kultury zachodniej. Dlatego jedzie. Rozpisał się o tym szeroko, mimochodem dał do zrozumienia, że nie przewiduje swego powrotu w najbliższych latach, obiecywał solennie częste listy i prosił przyjaciela, by też nie zapominał, że ich przyjaźń mocniejsza jest „od czasu, od przestrzeni, od wszystkich spraw doczesnych czy nawet wiecznych“. Przyrzekł też nadesłanie swego adresu, zobowiązywał jednak Marka pod słowem, że nie zdradzi go nikomu bez żadnych wyjątków.
Nazajutrz był już na dworcu. Przyjechał w ostatniej chwili tuż przed odejściem pociągu. Trzeba było przeciskać się przez tłum zalegający peron. Długi pociąg międzynarodowy składający się przeważnie z wagonów sypialnych był również gęsto oblężony odprowadzającymi.
— Tylko mnie nikt nie żegna — przemknęło Justynowi przez głowę.
Wszedł do swego przedziału, gdzie już były rozlokowane jego rzeczy. Było tu duszno. Otworzył okno właśnie w chwili, gdy pociąg ruszał. Ruszał zwolna i zwolna przed oknem przesunął się zatłoczony peron huczący gwarem okrzyków, pełen powiewających chusteczek, podniesionych rąk i kapeluszy. Oto już się kończył. I nagle Justyn zobaczy Monikę. Stała prawie na skraju peronu z podniesioną białą jak kreda twarzyczką, z przerażonymi rozwartymi oczami.
Nie poruszyła się, nie drgnęła nawet, gdy go dostrzegła. Tylko jej wargi rozchyliły się lekko, a głowa powoli odwróciła się, by jak najdłużej nie stracić z oczu tego okna.
Pociąg zadygotał i zastukał na zwrotnicach. Dworzec znikł w oddali.
Justyn jak skamieniały stał i z jego piersi wydobywał się do wołania głos:
— Moniko… Moniko… Moniko…
— Słowa te wpadały w turkot kół ciche, niedostrzegalne, niedosłyszalne, wpadały wśród tysiąca innych, którymi inni ludzie jadący tym pociągiem żegnali, błogosławili, przeklinali