— Wygląda na to, że o nas zapomniano — odezwał się wreszcie Kielski.
— To niemożliwe — zaprzeczył kapral. — Wyślą ich dla bezpieczeństwa gdy się ściemni.
Istniała jeszcze jedna ewentualność, o której wszakże Domaszewicz nie chciał Justynowi mówić. Mianowicie mogło się zdarzyć że Żurowski z rannymi nie dotarł do wsi. Teren, który musieli przebyć, był zrana pod gęstym obstrzałem. Jeżeli zginęli, w kompanii nie wiedzą w ogóle, że przy maszynce na wzgórzu zostało tylko dwóch ludzi. Właściwie należałoby posłać Kielskiego do dowódcy.
Kapral spojrzał nań z namysłem. Chłopak był już znacznie spokojniejszy. Jednak jest nowicjuszem i kto wie czy potrafi na czas odnaleźć kompanię, która wycofała się gdzieś w stronę wsi i przed spodziewanym wieczornym atakiem będzie wracała oczywiście do okopów. Kielski może się z nimi rozminąć, zbłądzić… Znowuż iść samemu — zbyt wielkie ryzyko. Jeżeli bolszewicy ruszą się wcześniej, „maszynka“ i nader ważny punkt obronny przepadną.
— Ostatecznie niech będzie, co ma być — zdecydował się — zostaniemy i jakoś sobie damy radę we dwójkę.
Zachodziło już słońce.
— Nie przychodzą — zauważył Kielski.
— Jeszcze czas. A zresztą obędziemy się w razie czego i bez pomocy. Umiecie obchodzić się z ręcznymi granatami?
— Przechodziłem ćwiczenia.
— Więc wszystko w porządku. Chodźcie no, jeszcze powprawiajcie się z tą „maszynką“. Jak wam na imię?
— Justyn.
— Możesz, Justyn, mówić do mine na ty. Nazywam się Marek. W szeregu, w służbie, inna rzecz, ale tak nie ma się co ceremoniować. Bruderszaftu nie wypijemy bo nie ma czym.
Zaśmiał się i mocno uścisnął rękę towarzysza.
I jemu od pierwszej chwili podobał się Kielski, jego smukła sylwetka, niski melodyjny timbre głosu, czarna lekko sfalowana czupryna, a zwłaszcza oczy. Justyn miał rzeczywiście uderzająco piękne oczy, niemal zupełnie czarne, podłużne, o gęstych długich rzęsach. Głównie ze względu na te oczy koledzy
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.