Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

najbliższych, najbardziej kochanych osób mogą czekać i spalać się w cierpieniu. Wytrzymają, przetrwają. Ale ziemia czekać nie może. W czas ją trzeba zaorać, w czas obsiać, w czas plony zebrać. Takie jest prawo, taki nakaz, silniejszy nad wszystko, taki dogmat.
Wprawdzie wkrótce po Zielonych Świętach udało się pannie Agacie na jeden dzień wpaść do Warszawy, by wyściskać swoją siostrzenicę i bez skutku zresztą namawiać ją do spędzenia lata w Kopance, ale podróż na Polesie wymagała prawie tygodnia nieobecności w gospodarstwie i na to już panna Agata przed żniwami nie mogła sobie pozwolić. Nie mogła, chociaż stan Moniki napełniał ją największymi obawami. Dziewczyna stała się własnym cieniem, nic nie zostało w niej z dawnej wesołości, swobody, nawet uśmiechać się już nie umiała.
— Gruźlicy się nabawi, do klasztoru wstąpi, albo jeszcze coś gorszego, tfu, tfu, na psa urok! — myślała Agata całymi tygodniami, dozorując kosiarzy, dójek, czy nocami robiąc rachunki. Myślała i układała sobie plan decydującej rozmowy z tym Domaszewiczem.
Jechała teraz uzbrojona od stóp do głów w argumenty, w perswazje, w groźby. Nie znała Marka, lecz przeczuwała w nim instynktownie człowieka twardego, zamkniętego w sobie, nieprzystępnego.
— Ale chyba będzie w nim trochę sumienia — pocieszała się.
Woźnica tymczasem gadał i gadał, w nadziei otrzymania napiwku, rozpływając się nad zaletami dziedzica z Zapola. Dojeżdżali właśnie do podwórka. Cały szereg nowych zabudowań świecił bielą drzewa i świeżą czerwonością cegieł i dachówek. Wielkie podwórze zawalone było belkami, wiórami, beczkami z cementem, kopcami żwiru i stertami cegieł. Tu i owdzie pracowały grupki ludzi.
Żyd zatrzymał kobyłę przy dole z wapnem i zawołał:
— Moje szanowanie, panie majster. A gdzie pan?
— Nie ma pana. Pojechał do powiatu.
— Co? — podniosła się panna Agata — kiedy pojechał?
— A już dwa dni będzie.
— Do licha, a kiedy wraca?